Wstrzymywałam się. Nie chciałam o tym mówić, czy pisać, ale wiem, że powinnam. Że trzeba.
Bo widzicie, ta cholera nie śpi.
Jesteśmy normalną rodziną z dwójką malutkich dzieci. Teoretycznie jesteśmy zdrowymi jednostkami- na pewno dzieci. Wojtek ma lekkie problemy z płucami, Ja mam za duże serce. Poza tym jesteśmy zdrowi.
Dbaliśmy o siebie w czasie pandemii. Od początku. W naszej sytuacji jest to niezwykle łatwe- i tak od kiedy urodziła się Jagoda większość zakupów załatwiam kurierem. No i mieszkamy na wsi. Dodatkowo nasze zawody nie wymagają aż tak ścisłego kontaktu z ludźmi- ja pracuje na otwartych przestrzeniach, Wojtek na dystans.
Ale i tak Nas złapało. Kto przyniósł? Nie wiem. Kiedy? Nie wiem. Wiem, że byliśmy chorzy.
Zaczęło się niewinnie. Tuż przed świętami.
Pierwsza zachorowała Jagoda. Uznałam, że jakiś rotawirus ją zaatakował, tylko dziwnie wygląda- bo nie wszystkie objawy się zgadzały.
Śledziłam informacje o koronawirusie od początku, miałam kontakt z mamami dzieci, które chorowały (zdalny), więc błyskawicznie skojarzyłam fakty.
Zadzwoniłam do mojej Pani doktor i spytałam, czy to możliwe, że Jagoda (dziecko nie mające kontaktu z innymi dziećmi i osobami spoza rodziny) ma koronawirusa.
Dostałam listę leków do wykupienia oraz skierowanie na wymaz dla Jagi, młoda została objęta izolacją
Cały czas myśleliśmy, że to jednak jakaś rotawirus i test wyjdzie negatywny, jednak dzień przed jego wykonaniem Wojtek stracił węch i smak.
To były wyjątkowe święta.
Ja zachorowałam trochę później- konkretnie w wigilię.
Robiąc ciasta świąteczne używałam aromatów i okazało się, że ich nie czuję. Nie byłam w stanie rozróżnić zapachów. Myślałam, że po prostu się ulotniły. Wojtek, który po dwóch dniach już miał węch spowrotem, stwierdził, że zapachy są ok. Ostatni zachorował Mikołaj, lecz na szczęście przeszedł to bardzo lekko. Wszyscy zostaliśmy w kwarantannie i izolacji w domu.
Moje objawy były najsilniejsze. Nie do końca wiedziałam dlaczego, jednak po rozmowie z moim lekarzem prowadzącym usłyszałam, że wyjałowiłam organizm w trakcie porodu z Mikołajem ( przypominam rodziłam w lipcu), organizm nie zdążył się zregenerować i stąd najsilniejsze objawy. Wszystko zaczęło się od utraty węchu i stępienia smaku. Węch straciłam na początku całkowicie- przyznam, przy wymianie pieluch było to pomocne.
Po dwóch dniach doszło niemożebne zmęczenie i zaburzenia błędnika. Nie byłam w stanie stać prosto, czy podnieść Mikołaja. Świat mi tańczył. Ściany wirowały.
Wojtek musiał nosić Mikołaja bo ja po prostu bałam się że go upuszczę. Spałam po 20 godzin dziennie, ale nie byłam w stanie odpocząć. Męczył mnie sam sen. Organizm był wykończony, ale powiem wam, że fizyczne objawy nie były takie straszne jak to co się działo w głowie.
Jagoda ( 2 lata)
- biegunka
- zimne poty
- lęki nocne
- po kilku dniach suchy kaszel
- ani razu nie miała nawet stanu podgorączkowego
Mikołaj (6 miesięcy)
- silne problemy ze snem przez dwa dni spał po 2 godziny)
- wysypka
- stan podgorączkowy
- jeden dzień kaszlu
Wojtek (stary byk, mąż rodziny)
- trzy dni braku węchu
- silne zmęczenie
- chwilowa utrata smaku
Wyobraźcie sobie, że jesteście zamknięci w małej klatce i zewsząd zeszycie głosy że to już koniec, że jesteś beznadziejna, że teraz najlepiej żebyś umarła i tak dalej, i tak dalej.
Mniej więcej tak wyglądały 2 lub 3 dni tej choroby. To były najsilniejsze 2 dni, które jakby skończyły tą pierwszą fazę choroby u mnie. Gdybym była sama, gdybym nie miała rodziny, Wojtka, dzieci to myślę, że ten etap mógłby się skończyć fatalnie.
W pewnym momencie po prostu się obudziłam i ten stan się skończył, więcej nie wrócił. Zakończył pierwszy etap choroby.
Okazało się jednak, że nie jest to koniec, tylko objawy się zmieniły. Dostałam światłowstrętu, wyjście na spacer było niemożliwe. Błyski światła odbijające się od śniegu wywoływały u mnie zawroty głowy, do takiego poziomu, że po zakończonej kwarantannie przejście się 300 m do sklepu wiązało się z ryzykiem wejścia pod samochód, bo traciłam kontakt z rzeczywistością. Węch wrócił mi w bardzo dziwny sposób- wszędzie czułam metaliczny zapach- coś jak zepsute ryby. Drżały mi ręce, dodatkowo pisanie na klawiaturze wywoływało objaw zwany “palcami covidowymi- czyli miałam wszędzie siniaki.
Od pisania na klawiaturze- na palcach.
Od trzymania dziecka- na rękach.
Od zbyt mocnego przytulenia- na żebrach.
Od zakręcenia butelki z mlekiem dziecka- we wnętrzu dłoni.
Od psiego merdającego ogona- na łydkach.
Cały czas pewne objawy się utrzymują. Mam problem z pełnym oddechem.
Mam problem ze stawami- czasem bolą tak jakby ktoś tam zostawił skalpel.
Dopiero od tygodnia potrafię usiąść przy komputerze bez zawrotów głowy.
Najdłuższy spacer po covidzie? 1km. W 1,5 godziny.
Co nam pomogło?
Czas
Lekarstwa może trochę pomogły, ale tak naprawdę patrząc po dzieciach i po sobie- czas, czas i regeneracja.
W chwili w której ktoś dostaje wiadomość że skończył kwarantannę i może wracać do pracy, to nie oznacza, że jest w stanie. Nie da się funkcjonować.
Jest luty, a Ja dopiero od 3 dni jestem w stanie zrobić więcej. Nie byłam w stanie zrobić niczego do tej pory co wymagało ode mnie choć trochę więcej energii.
Nie jestem fanatykiem chodzenie w maseczce, ale jedno czego się dowiedziałam to to że przed tym wirusem się nie da ukryć. Myślałam, że jesteśmy bezpieczni w naszym domu, z naszym systemem życia. Izolacja, noszenie maseczek, dezynfekcja rąk, zmienialiśmy ubrania zaraz po wejściu do domu, jednak mimo tego, że mieszkamy na wsi, kontakty z ludźmi mamy od dłuższego czasu bardzo ograniczone, to jednak Wirus do nas dotarł, jak niezapowiedziany gość, który wypije ci całą kawę, zje wszystko z lodówki, poprzestawia w domu, a na koniec rozjedzie ulubionego kwiatka w ogrodzie cofając samochód.
Przed nim nie da się ukryć. Maseczka nic nie daje.
To co mi pomogło to obecność ludzi, którzy pisali ze mną na Messengerze, którzy wysyłali śmieszne emotikonki z kotami, filmiki. Oderwało mnie psychicznie od choroby wspomogło moją psychikę, gdy był najgorszy czas. Każdy najmniejszy sygnał szczęścia i radości trzymał mnie na powierzchni.
Bardzo dużo pomógł mi Wojtek, który mimo tego że nie jest osobą wybitnie empatyczną po prostu był. Gdybym była sama nie przeszłabym przez to. Jestem świadoma tego, że bym się załamała psychicznie.
To było zbyt ciężkie.
Nawet dla mnie.
Jeśli ktoś z waszych znajomych zachorował na to coś, a Wy jesteście setki kilometrów od niego, pamiętajcie, że i tak możecie pomóc- dobrym słowem rozmową, czasami tym żeby wysłuchać jego. Bo ma dość, bo musi się wygadać, a może być zamknięty w mieszkanie sam, nie każdy w naszych czasach ma rodzinę.
Jeśli możesz pomóż fizycznie- zrób zakupy, wyprowadź psa, ale SMS z tym że słońce świeci czasami więcej daje niż jakakolwiek terapia lekami.
Po tej całej chorobie jestem jeszcze słaba.
To nie jest tak, że skończyło się chorobowe i jest ok, a my wracamy do formy.
Będę musiała ją odbudować od początku. Wszystko co przez tyle czasu budowałam będę musiała zbudować jeszcze raz.
Ale przeszliśmy przez to i żyjemy. I to jest najważniejsze.
Jeżeli masz doświadczenie z koronawirusem, z wychodzeniem z niego i wiesz co Ci pomogło to daj znać. Może przydać się mi, lub innym chorującym!
Trzymaj się ciepło! Ania.